sobota, 9 lipca 2011

kogutki

       Zaczęło się od serwetki pod filiżankę. Miał na niej zagościć aniołek. A gdybym jeszcze trafiła na wzór tego z rozłupaną dupką, to byłoby luksusowo. Niestety, wszyscy myślą: aniołek i widza śliczne, małe dziecko o blond loczkach i natchnionym uśmiechu. A ja tak nie chciałam. I pewnie dlatego serwetka spoczęła na dnie mojego kuferka.
Potem był ręczniczek. Ba, miałam w planach nawet cztery. Po jednym dla każdego członka rodziny. W międzyczasie uznałam jednak, że bratki są takie nijakie i cieszą oko tylko na rabatach ogrodowych.
Komplet obrazków do kuchni z imbrykami leży i czeka aż wena mnie dopadnie swymi pazurami i nie opuści przez co najmniej miesiąc. Mało prawdopodobne, ale nie tracę nadziei.
       A za kogutki wzięłam się kilka dni temu. Zakupiłam sobie czarną kanwę. Okropieństwo, bo najlepiej robić w dzień, z lampką i szkiełkiem powiększającym. Rozliczyłam wzorek i pełna zapału zabrałam się do pracy.
Pierwszy kogutek poszedł jak z bicza strzelił. Reszta opornie, ale idzie.
Bo kogutki mają zasiąść na mojej „nowej”, własnoręcznie uszytej i wyhaftowanej kopertówce.
Wzoru szukałam długo i uporczywie. Znalazłam, a jakże. Na blogu przemiłej VIKI. Napisałam, poprosiłam i kogutki zawitały w mojej skrzynce mailowej.
Teraz zaś, systematycznie (yhy;) i cierpliwie (hehe), przenoszę je na kanwę.
Efekty średnie, ale coś tam wyłania się spod moich średnio zręcznych i zniecierpliwionych paluszków.

wtorek, 3 maja 2011

Wielka majówka

       Miało być słońce, kraciasty koc, wilkinowy kosz piknikowy, letnia zwiewna sukienka. Nawet słomkowy, ogrodowy kapelusz nieśmiało wyglądał z pudła.
Skończyło sie na jeansach i płaszczu. Kosz powędrował do kredensu, kocem owinełam się wieczorem, siedząc nad książką i kubkiem gorącego, parującego aromatycznie kakao a kapelusz przymierzyłam sobie przed lustrem wspominając błogie, letnie popołudnia zeszłego lata. Popołudnia pachnące maciejką i soczystymi jabłkami. Szarlotką i lodami waniliowymi.
A teraz siedzę z nosem przyklejonym do okna i zastanawiam się: czy dobrze zrobiłam chowając sanki na strych?
       Na pocieszenie, bo to w końcu maj a śnieg sypie jak w styczniu, mam arkusze barwnego filcu. Walonek szyć nie zamierzam, bo liczę, że śnieg stopnieje niebawem, ale moze coś uda mi się z niego wyczarować.
Ostatnio włączył mi się pęd ku rękodzielnictwu. Dużo przy tym pracy i efekt często różni się od zamierzonego, ale bawię się dobrze i nie poddaję. W końcu coś mi się uda ;)

Zdjęcia poniżej to efekt wyprawy do Królewskich Źródeł w puszczy Kozienickiej.



I oczywiście nie omieszkałam udokumentować majowego śniegu.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Poświąteczny marazm

     Święta minęły bez echa. Zresztą świeta wielkanocne nigdy nie powalały mnie swoim nastrojem. Nawet jaj nie byłam święcić. Teściowa zabrała towarszystwo do kościoła, obdarowując uprzednio każdego koszem wypełnionym po brzegi jajami i barankiem cukrowym. Ja zaś uwaliłam swoje cztery litery na kanapie i delektowałam się ciszą i spokojem. Rzadkość w moim domu, bo dwa diabelce skaczą niemalże pod sufit i wyją niczym wataha wilków.
A teraz jedno na wycieczce trzydniowej, drugie zażywa snu, a ja łapię te krótkie chwile spokoju i ładuję akumulatory.

     Powinnam się niby przedstawić i pokazać. Siebie i moją rodzinę. Nie ogarniam jednak jeszcze bloga na tyle, by wyszło to wszystko w miarę po ludzku. Dzisiaj musi starczyc słowo pisane. A wieczorem pewnie zaprzęgnę mojego szanownego małżonka do roboty w roli nauczyciela i rozgryzę co ważniejsze zagadki.
Tymczasem przegląd mojego stada:
  • małżonek Łukasz - typ z pod ciemnej gwiazdy, na każdej fotografii wygląda jak zakapior bez krzty empatii i litości, w rzeczywistości komputerowy maniak, smakosz żółtego sera i odludek;
  • Ewa - czyli ja, efemeryczna, przemiła, skłonna oddać serce na dłoni całemu światu, jeśli tylko w zamian dostanę odpowiednią ilość butów i mrożonego szpinaku ze śmietaną;
  • Dariusz - dziecko wojny i okopu. Wiecznie biedne, wiecznie nieszczęśliwe i wiecznie głodne pachole, które na mój gust powinno dawno wylądować na cmentarzu. Z jego słów bowiem wynika, że jak my jemu nie damy cukru, to on nam zejdzie z tego świata śmiercią tragiczna poprzez wycukrzenie się organizmu;
  • Andrzej - fascynat kółek, gotowania i piosenek o kotku, który ma nieszczęsliwe przygody na płotku;
  • Jest jeszcze rudy sierściuch o wdzięcznym imieniu "Misia", zabrany z radomskiego schroniska, kochany i zawsze skory do wylizania czyjejś twarzy. Zagorzały wróg wszystkiego co za siatką. Chociaż listonosza lubi, szczeka dla picu, bo robi za mój prywatny dzwonek, którego przy furtce brak;
  • Aleksander - czarne, wredne, chomicze paskudztwo, spiące, jedzące i wydalające;
  • Oskar - piekna pawiooka pielegnica, która lubi głaskanie i mrożonego kryla;
  • Oraz tabuny młodego narybku bez żadnych cech szczególnych.
     Oto dokładny przekrój lokatorów, z którymi dzielę mały domek jednorodzinny wraz z jeszcze mniejszym podwórkiem, które jeszcze dzisiaj przyozdobię różami pnącymi w kolorze ognistej czerwieni.
I tyle na dzien dzisiejszy wystarczy. 

Cdn niebawem...

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Nowa zabawka - blog

Im częściej przeglądałam blogi innych, tym bardziej miałam ochotę założyć swój.
Nie wiem co z tego wyjdzie, bo słomiany zapał to mój najlepszy przyjaciel od wielu lat. Czasem jednak coś mnie zajmie na tyle, że oderwać się nie moge. Kto wie, może i tym razem tak będzie.