A teraz jedno na wycieczce trzydniowej, drugie zażywa snu, a ja łapię te krótkie chwile spokoju i ładuję akumulatory.
Powinnam się niby przedstawić i pokazać. Siebie i moją rodzinę. Nie ogarniam jednak jeszcze bloga na tyle, by wyszło to wszystko w miarę po ludzku. Dzisiaj musi starczyc słowo pisane. A wieczorem pewnie zaprzęgnę mojego szanownego małżonka do roboty w roli nauczyciela i rozgryzę co ważniejsze zagadki.
Tymczasem przegląd mojego stada:
- małżonek Łukasz - typ z pod ciemnej gwiazdy, na każdej fotografii wygląda jak zakapior bez krzty empatii i litości, w rzeczywistości komputerowy maniak, smakosz żółtego sera i odludek;
- Ewa - czyli ja, efemeryczna, przemiła, skłonna oddać serce na dłoni całemu światu, jeśli tylko w zamian dostanę odpowiednią ilość butów i mrożonego szpinaku ze śmietaną;
- Dariusz - dziecko wojny i okopu. Wiecznie biedne, wiecznie nieszczęśliwe i wiecznie głodne pachole, które na mój gust powinno dawno wylądować na cmentarzu. Z jego słów bowiem wynika, że jak my jemu nie damy cukru, to on nam zejdzie z tego świata śmiercią tragiczna poprzez wycukrzenie się organizmu;
- Andrzej - fascynat kółek, gotowania i piosenek o kotku, który ma nieszczęsliwe przygody na płotku;
- Jest jeszcze rudy sierściuch o wdzięcznym imieniu "Misia", zabrany z radomskiego schroniska, kochany i zawsze skory do wylizania czyjejś twarzy. Zagorzały wróg wszystkiego co za siatką. Chociaż listonosza lubi, szczeka dla picu, bo robi za mój prywatny dzwonek, którego przy furtce brak;
- Aleksander - czarne, wredne, chomicze paskudztwo, spiące, jedzące i wydalające;
- Oskar - piekna pawiooka pielegnica, która lubi głaskanie i mrożonego kryla;
- Oraz tabuny młodego narybku bez żadnych cech szczególnych.
I tyle na dzien dzisiejszy wystarczy.
Cdn niebawem...